Bangkok i Khao San porwał nas aż za bardzo i lekko uniemożliwił napisanie nowego posta zgodnie z obietnicą, wybaczcie. Bangkok potrafi porwać, wiemy to aż za dobrze 🙂
Wpis miał być jednak o Penang, więc do rzeczy…Do Georgetown, największej miejscowości na wyspie Penang dojechaliśmy po kilku godzinach jazdy autobusem, rzuciliśmy rzeczy w hostelu i od razu ruszyliśmy penetrować miasto. Widząc, że pogoda zaczyna być nieco kapryśna, tego dnia postanowiliśmy po prostu poszwendać się po mieście.
Georgetown to miasteczko pełne miejsc dla backpackersów, znajdzie tu każdy coś dla siebie – mnóstwo najróżniejszych hosteli – od kapsułowych, przez małe rodzinne hosteliki aż po party hostele. Knajpka obok knajpki, kawiarenka jedna obok drugiej. Oczywiście ma to swój swoisty urok, ale z drugiej strony, turysta siedzi na turyście, a my szukamy prawdziwego oblicza miasta. Gdzie nas to zaprowadziło – o tym później.
Najpierw docieramy do świątyni buddyjskiej tuż obok naszego hostelu…
Maleńka, czuć jednak we wnętrzu ducha chińskiego nowego roku, w tej części świata wszędzie widoczne jest jego obchodzenie. Setki kadzideł dają poczuć uwielbianą przez nas woń.
Wchodzimy w dzielnicę Chinatown, gdzie w najlepsze trwa mała parada smoków chińskich, tubylcy przygrywają na bębnach. Obserwują chińscy mieszkańcy miasta, obok nich hinduscy, muzułmanie i turyści. Istna mieszanka kulturowa wspólnie ciesząca się celebrowaniem chińskiego nowego roku. Obrazem napawa optymizmem.
Docieramy do ulicznego targu aż wreszcie wpadamy do uliczki, gdzie naszym oczom ukazuje się olbrzymia kolejka do ulicznego straganu. Zastanawiamy się, o co tu chodzi. Okazuje się, że wszyscy przepychają się, by kupić lokalny deser, popularny tutaj przysmak Cendol. Uwielbiając kosztować lokalne wyroby, ustawiamy się w kolejce sami. Czym jest ów deser??? Zmrożony kokos z mlekiem kokosowym, kukurydza, fasola, czerwona i zielona galaretka owocowa, czarne żelki o posmaku anyżu. Całość miesza się w zmrożoną zupę i je. Lokalni to uwielbiają, nam szczerze mówiąc akurat ten deser niespecjalnie przypadł do gustu. Jakoś desery bardziej smakowały nam w Wietnamie 🙂
Dalej ruszyliśmy ku wybrzeżu, mijając brytyjski fort, wieżę zegarową poświęconą królowej Wiktorii, idziemy przyjemną promenadą wzdłuż morza.
Tubylcy łowią ryby, dzieciaki boso biegają po chodniku, rodzice zadowoleni wpatrują się w uciechy. Powoli zachodzi słońce. Docieramy do pawilonu na otwartym powietrzu, gdzie znajdujemy wreszcie to, czego szukaliśmy. My – jedyne białasy otoczone samymi tubylcami jedzącymi lokalne przysmaki z kilkunastu różnych ulicznych straganów – świeżo złowione owoce morza, sajgonki, sataye, kraby, rybki, olbrzymie ananasy i papaje (tak bardzo już nam tego brakuje!!!!), wszystko, czego dusza zapragnie i sami lokalni dookoła. Jest prawdziwe Georgetown, pozbawione rozpieszczonych turystów! Jest Georgetown, gdzie wieczorna fiesta właśnie się rozpoczęła, wszyscy zajadają się, głównie owocami morza gołymi rękami, popijając świeżo wyciskane soki owocowe. Próbujemy więc kałamarnicy ze straganu, na którym gotował przesympatyczny dziadzio w sile wieku, który zdaje się gotuje tu całe życie. Smak, trzeba przyznać, bardzo pozytywnie zaskakujący, polecamy!
Wracamy przez dzielnicę kolonialną, wpisaną z resztą na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Pomiędzy kolonialnymi, ślicznymi kamieniczkami porozwieszane są chińskie lampiony.
Dochodzimy do jednego z lokalnych meczetów, pod którym żołnierze robią sobie zdjęcia, dumni pozują przed aparatem.
Wieczór kończymy wreszcie małym spacerem przez malutkie uliczki, które w ciągu dnia drzemały w ciszy, teraz tętnią życiem i zapełniły się ulicznymi straganikami. Woń najróżniejszych zapachów unosi się w powietrzu. Ślinka cieknie.
Wieczór kończymy na werandzie naszego hosteliku popijając zimny, złoty napój bogów, planując kolejny dzień i podróż do Tajlandii.
Z samego rana wypożyczamy skuter w naszym hostelu – za cały dzień 35kyat (mniej więcej 35zł). Ruszamy w drogę do parku narodowego na wyspie Penang, gdzie na wejściu kupujemy duuuużo wody, wpisujemy się grzecznie do księgi (wstęp wolny, ale trzeba się wpisać, że wchodzicie) i ruszamy na trekking przez dżunglę. Docelowo chcemy dotrzeć do Monkey Beach, na której nie spodziewamy się spotkać ani jednej małpy, podejrzewamy bowiem, że to tylko nazwa, ale bardziej cieszy nas sam trekking przez bujną roślinność lokalnego parku narodowego.
Już na wstępie czuć, że nie będzie łatwo, po 3 minutach od wejścia w busz dosłownie leje nam się z każdej części ciała, nie ma praktycznie czym oddychać, a na naszej drodze staje 1,5 metrowy jaszczur, którego na zdjęciu uwiecznić nie zdążyliśmy, gdyż tak szybko jak się pojawił, tak szybko zniknął. Przedzieramy się przez dżunglę, od czasu do czasu mijamy malutkie plaże, nie chcemy jednak jeszcze tracić czasu na plażowanie, na to przyjdzie czas na Monkey Beach. Nagle słyszymy charakterystyczne odgłosy i nad naszymi głowami zaczynają skakać po drzewach kolejne małpy, zeskakujące co chwila z drzew i biegające przed nami, niczym się nie przejmując. Nie wiemy do końca czego się spodziewać, toteż po prostu chwilowo stoimy w miejscu. Naprzeciw wyszedł nam największy samiec, pewnie głowa tejże rodziny, minę miał taką, że serio zaczęliśmy się zastanawiać, czy możemy dalej iść i co mu wpadnie do tej futrzanej główki. Bo wyglądał o tak:
I nie wyglądał na zadowolonego z naszej wizyty 🙂 Ostatecznie stwierdziliśmy, że idziemy na żywioł, przecież nie zawrócimy przez kilka małp, nie zwracamy na niego uwagi i idziemy prosto, mijając go z lewej strony. Odwrócił się, spojrzał ostatni raz w naszą stronę i skoczył na drzewo dołączając do reszty stada.
My zaś dalej kroczyliśmy przez dżunglę, pocąc się i szukając odrobiny świeżego powietrza, którego tutaj nie zaznasz. Droga pięła się raz w górę, zaraz w dół, przechodzimy pod drzewami zwalonymi na ścieżkę pod wpływem swojego wieku. Po niewiele ponad godzinie, gdy jeszcze kilka razy spotykaliśmy na drodze małpy biegające wokół nas i zajadające owoce, docieramy do Monkey Beach. Plaży, ku której zmierza w zasadzie każdy, kto przyjeżdża do parku narodowego. Absolutna większość jednak przypływa tu łódką z przystani obok wejścia do parku, będąc zbyt leniwymi na trekking. My osobiście jesteśmy baaardzo zadowoleni, że nie przypłynęliśmy tu łódką, lecz wybraliśmy opcję trekkingu, mogąc zobaczyć tak piękną dżunglę, jak i żyjące tu stworzenia. Bo oczywiście, tak jak podejrzewaliśmy, Monkey Beach to tylko nazwa 🙂 Przyjemna plaża, choć większość ją odwiedzających to muzułmanie – kobiety wszystkie w burkach, widać im tylko oczy, nie czujemy się więc nadto komfortowo chcąc iść kąpać się w bikini i kąpielówkach. Przechodzimy na koniec plaży, tuż przed wejściem do dżungli i tam idziemy pływać. Woda? Liczyliśmy na odrobinę orzeźwienia, ona zaś jest tak ciepła, że zastanawiamy się, czy powietrze nie jest chłodniejsze. Po plaży ścigają się setki mniejszych i większych krabów i krabików. W morzu też czuć jak ścigają ci się pod nogami. Woda jest tak płytka, że idzieeeemy i idzieeeeemy, a poziom wody wciąż sięga nam kolan. Plaża więc, choć przyjemna i ładna, otoczona bujną roślinnością tutejszej dżungli, nie jest jednak stworzona do pływania, to na pewno.
Chcemy więc przedostać się na drugą stronę cypla parku narodowego, gdzie znajduje się Sanktuarium Żółwi, kolejna plaża i jezioro Tasik Meromiktik. Gdybyśmy chcieli iść pieszo, musielibyśmy się cofnąć do wejścia do parku i dopiero dalej iść od wejścia kolejne 1,5h. Nie mamy tyle czasu. Szybciej byłoby dostać się tam łódką. Kolejne łódki chcą nas zabrać do 80kyat – no bez przesady! Nikt nawet nie chce płynąć w tamtym kierunku za niższą kwotę. W końcu udaje się wytargować do 60kyat, co wciąż jest wysoką sumą, ale niżej już nie zejdzie. Ok, płyniemy. W łódce dowiadujemy się, że na tej plaży nie można pływać ze względu na ogromne, parzące meduzy, których zatrzęsienie jest tuż przy brzegu. Szkoda, wielka szkoda, bo tu plaża jest dużo przyjemniejsza i woda widać, że głębsza. Próbujemy wejść do kostek, widzimy jednak zaraz wspominane meduzy, mieniące się na bordowo i fioletowo – tak, w takim razie parzące. Nawet na samej plaży jest olbrzymi znak informujący o meduzach, zakazie pływania i ilości osób, które zostały tu poparzone i niektóre niestety z plaży już nie wróciły. Ok, nie wchodzimy.
Na plaży znajduje się malutkie sanktuarium żółwi, w którym lokalni opiekują się jajami żółwi błękitnych, badają narodzone żółwie, pomagają młodziutkim żółwikom przedostać się po wykluciu z plaży do morza. Na miejscu znajdują się dwa baseny z żółwiami. Nie wolno ich dotykać, karmić, nie można przy nich spędzić więcej czasu niż 20minut.
Stąd udajemy się plażą do wspominanego jeziora, którego poziom wody jest aktualnie bardzo niski. Połączony jest małym kanalikiem z morzem, wpływają tu też ryby morskie. Nad jeziorem przewieszony jest drewniany most, który prowadzi znów do dżungli.
Wkraczamy znów do dżungli i rozpoczynamy kolejny godzinny trekking ku wyjściu z parku narodowego. Po drodze oczywiście znów mijamy małpy
Do wyjścia docieramy cali zziajani, spoceni, leje nam się z głów. Wsiadamy na skuter i jedziemy najpierw na plażę:
Później do Batu Feringghi malutkiej nadmorskiej mieściny między parkiem narodowym a Georgetown, gdzie znajduje się spory targ uliczny. Znajdziesz tu wszystko i nic, w większości chińszczyznę, ale znajdzie się tu też coś do jedzenia. Szkoda tylko, że ceny jedzenia są tu najwyższe jak dotąd podczas całej naszej podróży po Azji Środkowo-Wschodniej (Singapur oczywiście droższy, ale mówimy teraz o jedzeniu straganowym). Po drodze mijamy jeszcze lokalny meczet.
Z bazaru wygania nas ulewa, wsiadamy więc na skuter, gdy deszcz zelżał i wracamy do Georgetown. Zmieniamy hostel (w poprzednim nie było już miejsca, a docelowo nie planowaliśmy spędzić tu 2 nocy, niestety busy do Tajlandii nie jeżdżą w nocy, więc musieliśmy zabookować bilety na poranek – 5 rano). Oddaliśmy skuter i ruszyliśmy na nocny bazar w Georgetown, który słynie z lokalnych przysmaków. Karolina zjadła chińskie pierożki, Piotrek zupę z krewetkami. Kolację „umilała” muzyka śpiewana przez lokalnych wyjców, których 1. Nie dało się słuchać, 2. Nawet nie znali słów piosenek, które śpiewali, więc czytali z tabletu 🙂
I niestety czas spać. Rano wstawaliśmy o 4, by o 5 ruszyć do Tajlandii, nie wiedząc jeszcze, ile przeprawa przez granicę będzie nas kosztować nerwów, bo Karoliny nie chcieli wpuścić celnicy do Tajlandii, sugerując, że powinna co nie co włożyć między strony paszportu, my zaś uparliśmy się, że nie damy mendom na nas zarobić, skoro legalnie chcemy przekroczyć granicę. Ale o tym kolejny wpis.
Tymczasem pozdrawiamy z Tel Avivu! 🙂